W skali europejskiej niezauważalne

Fot. Mateusz Kostrzewa - legia.com

W piątek zakończyło się zimowe okno transferowe w polskiej lidze. Prawdziwych transferów za wiele nie było, jak zwykle zresztą. Natomiast w nadmiarze… 

Transfery za pieniądze stanowią rzadkość. Za to w zestawieniach „przybyli-ubyli” aż roi się od przejść za darmo i wypożyczeń. Oczywiście wszyscy obłudnie dbają o młode polskie talenty, dlatego na wyścigi sprowadzili kolejną armię zagraniczniaków. 

Chyba jedyny transfer z prawdziwego zdarzenia to Orlando Sa w Legii. Suma 450 tysięcy euro – niemal kosmiczna jak na polskie warunki. W skali europejskiej zupełnie niezauważalna, żeby nie powiedzieć śmieszna. Czyli idealnie odzwierciedlająca różnicę poziomów pomiędzy Ekstraklasą i najlepszymi ligami.

Można jeszcze wspomnieć o Słowaku Ondreju Dudzie, kupionym też do Legii za dwie trzecie tego co Sa. Za to w odwrotną stronę utrzymuje się od lat tendencja – sprzedać kogo się da, jeśli tylko ktoś chce kupić. Reszta się nie liczy. Dlatego nie liczy się, że Dominik Furman zwichnął sobie karierę przechodząc do Toulouse. Tylko w tej rundzie czy na dłużej? Bez znaczenia wobec sumy transferowej – 2,7 miliona euro, którą można się podniecać znacznie dłużej, niż martwić kolejnymi meczami byłego legionisty na ławie francuskiego klubu.

Strasznie jestem ciekawy jak poradzi sobie Serb Miloš Kosanović w belgijskim Mechelen. To też polski transfer, bo poszedł tam z Cracovii. Kosztował około 200 tysięcy euro, czyli prawie nic. Nie jest więc transferem dużego ryzyka dla kupujących.

A wspominam o nim nieprzypadkowo, bo podróż w przeciwnym kierunku odbył właśnie Seweryn Michalski. W lecie poszedł do Mechelen z Bełchatowa. Zaliczył jeden ligowy występ, co dowodzi, że przed pół rokiem jego agent świetnie wykonał swoją robotę, wciskając go do belgijskiego klubu. Świetnie raczej dla siebie, nie dla zawodnika, który nie grał. Teraz Jagiellonia wypożyczyła Michalskiego do końca sezonu.   

Zawsze na końcu okna transferowego pojawiają się rankingi najlepszych zakupów. A ja zawsze zastanawiam się na jakiej podstawie? Jak można oceniać transfery, gdy ktoś jeszcze nie pokazał w nowym klubie co potrafi? To tak, jakby ocenić zawodników w meczu przed jego… rozpoczęciem, gdy podane zostały podstawowe jedenastki. Z pewnością, jak szkolił mnie jeden redaktor, „takie teksty dobrze się klikają”. A że robią też ludziom wodę z mózgu, tym się raczej nikt nie martwi. Nawet lepiej, bo przy kolejnym podobnym też nikt nie będzie protestował.  

Nie jest to zresztą polska specjalność. Inne kraje mają dłuższą tradycję w tym względzie. Na koniec stycznia wybrano na przykład największych „zwycięzców” zimowego okna transferowego w Premier League. Na pierwszym miejscu Manchester United. Oczywiście tylko i wyłącznie za to, że wydał rekordową sumę na Juana Matę. Ponieważ teraz w Davida Moyesa walą już wszyscy, więc jest bardzo prawdopodobne, że za kilka (-naście, -dziesiąt) dni ci sami, którzy uznali Matę za najlepszy transfer zimowego okna transferowego w Premier League, uznają go też za najgorszy.

Na drugim miejscu był Fulham. Po co się robi transfery? Żeby kupieni zawodnicy pomogli nowemu zespołowi wygrywać. A ten z Londynu, rozpaczliwie broniący się przed spadkiem, w lutym zdobył w lidze dwa punkty. Czyli kolejne „niecelne trafienie”, że użyję (nie)mojego ulubionego sformułowania.

Ciekawe, że rankingi największych transferowych rozczarowań powstają zawsze „po”, a najlepszych zakupów „przed” (rundą, sezonem). Może taka nowa świecka tradycja, bo chyba tylko ja się czepiam…

▬ ▬ ● ▬