Viktorka i Bohemka

Fot. trafnie.eu

Trafiłem na swoje ulubione klimaty, piłkarskie oczywiście. I oczywiście w Pradze. To będzie już ostatnia wycieczka po wspaniałej czeskiej stolicy.

Codziennie przewalają się po jej ulicach stada turystów. Dla nich pracują tysiące ludzi w przemyśle pamiątkarskim i usługowym. W przewodnikach można znaleźć porady, że jeśli ktoś chce poznać Pragę, trafić do prawdziwej piwiarni, w której jest więcej miejscowych, niż turystów, powinien wybrać się na przykład na Žižkov. Ta dzielnica o robotniczym rodowodzie zaczyna się po drugiej stronie Hlavní nádraží, czyli głównego dworca kolejowego. Najwyżej z kilometr od Starego Miasta, a już inny świat. Spokojniej i bardziej swojsko.

Znalazłem się na Žižkovie w niedzielę o 9.30 rano. Pojechałem na stadion Viktorii, klubu drugoligowego, ale z tradycjami sięgającymi początku ubiegłego wieku. Przed bramą kręcili się już kibice, bo o 10.15 miał się rozpocząć mecz. Tak wcześnie? Ano taka žižkovska tradycja, już od dziesięcioleci. Zaraz po niedzielnym śniadaniu mecz.

Maleńki stadionik wciśnięty pomiędzy okoliczne domy. Uwielbiam takie klimaty, gdy klub jest częścią lokalnej społeczności. Prawie wszyscy znają wszystkich. Na trybunach dużo dzieciaków. Najwyżej dziesięć metrów za końcową linią, może nawet bliżej, sprzedają piwo. Stali bywalcy przychodzą ze swoimi kubkami. Podczas meczu schodzą z trybun uzupełnić ich zawartość.  

Można do tego przekąsić chleb ze smalcem i cebulą oraz placki ziemniaczane. Taki zestaw nie jest niczym niezwykłym na stadionach w Czechach. Można go znaleźć też na Letnej, gdzie gra Sparta. Ale tam obok jest bar giganta sieci fast foodów. Tu obok są tylko rożna z kiełbaskami. Dlatego połowa boiska często bywa zadymiona, gdy wiatr powieje w stronę boiska zza jednej z bramek. Na Žižkovie wszystko smakuje szczególnie...  

Viktoria, czy raczej Viktorka, jak jest pieszczotliwie nazywana, była mistrzem Czech już w 1928 roku. Tę historię czuje się na starym stadionie. Obok głównej trybuny obelisk poświęcony bramkarzowi Vlascie Burianowi, chyba najsłynniejszemu zawodnikowi žižkovskiego klubu, który był także aktorem, zwanym „Królem komików“. A na budynku za bramką popiersie Wiktorii, bogini, personalizacji zwycięstwa. Dała przecież klubowi swoje imię, a teraz czujnym wzrokiem skierowanym w stronę boiska patrzy, czy piłkarze nie przynoszą jej wstydu.   

W niedzielę nie przynieśli. Zremisowali z MFK Frýdek-Místek  2:2, choć przegrywali 0:2 i zmarnowali karnego. Ale walczyli do końca. Nie tylko odrobili straty, ale mogli nawet wygrać w końcówce. Kibice zadowoleni wrócili do domów akurat na niedzielny obiad. A ja pojechałem na południe Pragi, by rozkoszować się podobnymi klimatami.

Vršovice to dzielnica podobna charakterem do Žižkova. Też ma swój klub. Bohemians 1905 stanowi rozwiniętą formę Viktorki – trochę większy stadion, więcej kibiców i przez to więcej emocji podczas meczu. Jest pieszczotliwie nazywany – Bohemką. Ma niezwykle lojalnych kibiców. Gdy w 2005 roku był o krok od bankructwa, założyli stowarzyszenie i uzbierali pieniądze, dzięki którym mógł przetrwać. To były smutne dni w historii klubu, procesy sądowe o prawo nazwy i herbu. Wtedy do starej dodano datę 1905. I przyznano klubowi prawo dziedziczenia dorobku poprzednika.

Bohemians dobrze radził sobie za czasów Czechosłowacji. Raz był mistrzem i aż jedenaście razy wicemistrzem kraju. Dotarł też do półfinału Pucharu UEFA w 1983 roku! Żywą legendą Bohemki jest Antonin Panenka. Pozostawał wierny jej biało-zielonym barwom aż do wyjazdu do Austrii. Przeszedł do historii piłki nożnej nietypowym wykonaniem rzutu karnego (lekko podcięta piłka skierowana w sam środek bramki) podczas finału mistrzostw Europy w 1976 roku. Nie dziwi więc, że w maleńkim muzeum pod główną trybuną poświęcono mu najwięcej miejsca. W przerwie meczu z drużyną ze Znojna Panenka wręczał puchar za triumf w turnieju piłki plażowej. Dziś jest prezesem klubu z Vršovic i jego ikoną.

Inną ikoną pozostaje kangur znajdujący się w herbie Bohemki. Szczególnie uwielbiają go dzieci, przybijają sobie z nim „piątkę”, gdy wielka brązowa maskotka spaceruje podczas meczów wokół murawy. A piłkarze są nazywani – „Klokani” (kangury).

Bohemka w niedzielę pewnie wygrała w czeskiej ekstraklasie z 1.SC Znojmo 2:0. Ale ja najbardziej z tego meczu zapamiętam to, co działo się w… przerwie. Kilkuletnie dzieciaki wyszły na murawę, by rozegrać między sobą szybki meczyk. Jakie umiejętności, wyszkolenie techniczne, ambicja, wola walki i radość po zdobytej bramce - miło było na nich patrzeć.

Gdy na drugą połowę wychodzili dorośli piłkarze, maluchy podeszły pod trybunę za bramką dziękując kibicom za doping. A ci odpowiedzieli owacją. Jeśli w tak młodym wieku oswajają się z atmosferą dorosłego stadionu, kiedy sami dorosną, nie będą im się trzęsły nogi przed debiutem w pierwszym zespole seniorów. Bohemka nie zginie na pewno!

▬ ▬ ● ▬

Galeria