Szydercy mają problem

Fot. Trafnie.eu

Reprezentacja Polski zremisowała w Rotterdamie z Holandią 2:2 w kolejnym meczu Ligi Narodów. Czyli powtórzyła wynik sprzed trzydziestu lat. 

W 1992 roku też miałem okazję oglądać na stadionie De Kuip mecz Polaków z Holendrami. Jego przebieg i dramaturgia przypominały do złudzenia wydarzenia z sobotniego wieczoru. Wtedy nasi również  prowadzili sensacyjnie 2:0 z tą tylko różnicą, że meli okazję, by dobić rywali i zapewnić sobie zwycięstwo, ale niepowtarzalnej szansy nie wykorzystali. Holendrzy zdołali wyrównać i zaczęli dominować, mając okazje na zdobycie decydującej bramki, na szczęście byli nieskuteczni.   

Gdyby w sobotni wieczór zamiast meczu na stadionie w Rotterdamie odbył się pokaz filmu, można by autora jego scenariusza oskarżyć o plagiat. Matty Cash dał Polakom prowadzenie po akcji prawą stroną i ograniu Daleya Blinda. Po przerwie przytomne prostopadłe podanie Krzysztofa Piątka sprawiło, że Przemysław Frankowski razem z Piotrem Zielińskim znaleźli się sami przed bramkarzem Markiem Flekkenem i ten drugi dopełnił formalności. 

Ale Holendrzy w ciągu zaledwie kilu minut zdołali wyrównać. I gdy wydawało się, że mecz zakończy się remisem, tuż przed końcem za dotknięcie piłki ręką przez Casha, gospodarze dostali karnego. Jednak Memphis Depay go nie wykorzystał trafiając w zewnętrzną stronę słupka. I jeszcze w doliczonym czasie gry Łukasz Skorupski, który wcześniej obronił kilka groźnych strzałów, popisał się znakomitą interwencją ratując remis.         

Emocji mnóstwo, do tego kilka spięć na boisku, gdy piłkarze rwali się do bitki, i jeszcze żyjące cały mecz trybuny dopełniające w odpowiedni sposób obraz widowiska. Tak jak w Brukseli kilka dni wcześniej, tak w Rotterdamie polskich kibiców było mnóstwo. Znów zdobyli bilety na miejsca dosłownie we wszystkich sektorach, nie tylko tych przeznaczonych dla gości za jedną z bramek. Wspaniale dopingowali swoich piłkarzy, bo miejscowi raczej wzięli sobie wolne od dopingu i trochę się rozruszali dopiero, gdy ich drużyna zdołała wyrównać. I naprawdę tradycyjnie zaintonowana przyśpiewka - „Gramy u siebie” - idealnie opisywała sytuację. Gdy Holendrzy zbyt długo rozgrywali piłkę – trybuny buczały, by im to uprzykrzyć. Gdy nasi ruszali do ataku, zrywał się aplauz. 

Dlatego kiedy sędzia podyktował w samej końcówce karnego, pomyślałem w pierwszej kolejności o kibicach, a dopiero później, że Polska może przegrać. Bo na taki scenariusz nie zasłużyli. I na szczęście nastąpił kolejny zwrot akcji w tym niesamowitym spotkaniu, co stanowiło nagrodę dla kilku tysięcy Polaków na trybunach. Fajnie być na takich meczach, które pamięta się potem latami. I jestem wśród szczęśliwców, którym dane było to wszystko przeżyć. Zresztą po raz drugi, po trzydziestu latach! 

Mecz w Rotterdamie różnił się od poprzedniego w Belgii nie tylko wynikiem, ale podejściem trenera Czesława Michniewicza. Odniosłem wrażenie, że kilka dni wcześniej starcie z Belgami potraktował głównie jako możliwość przetestowania piłkarzy i drużyny przed ważniejszym wydarzeniem, jakim będą mistrzostwa świata. 

Spotkanie z Holendrami miało już swoją cenę samo w sobie i zaryzykuję twierdzenie, że bez ciężkiego lania w Brukseli, w Rotterdamie nie było by tak korzystnego wyniku. I to mimo dokonania wielu zmian w wyjściowym składzie (między innymi Robert Lewandowski na trybunach!). 

Polscy piłkarze mogli nawet wybijać nawet piłkę po autach, byle tylko dowieść korzystny wynik, co kontrastowało z wydarzeniami sprzed kilku dni. Wprowadzenie na ostatnich kilka minut na boisko Kamila Glika i przejście na grę piątką obrońców dowodzi niezbicie, że tym razem właśnie wynik miał znaczenie, a nie tylko uczenie się od najlepszych. 

Teraz problem mają szydercy, czyli wszyscy, którzy drwili z Michniewicza i jego zawodników przez ostatnich kilka dni. Pytali, czy będzie drugi set, biorąc pod uwagę tenisowy wynik 1:6. To na szczęście nie mój problem... 

▬ ▬ ● ▬