Rekordu nie było

Fot. Trafnie.eu

Polska wysoko pokonała w Warszawie Gibraltar 8:1, dokonując rzadkiej sztuki. Wygrała mecz zgodnie z planem, uszczęśliwiając jednocześnie pokonanych.

Ale zanim się zajmę tym przypadkiem, jeszcze kilka uwag do meczu sprzed kilku dni. Ten temat nadal nie daje mi spokoju. Czytam komentarze po porażce z Niemcami i nie mogę uwierzyć. Głównie pochwały. Może niektórzy zawodnicy ocenieni krytycznie za słabszy występ, ale bez zbytniej przesady. Generalnie jednak obraz nad wyraz pozytywny. W dużym skrócie – na pewno nasi ciała nie dali we Frankfurcie. Jest dobrze.

Nie twierdzę, że mam ochotę kogokolwiek biczować po tym meczu. Też uważam, że zagrali na miarę swoich możliwości. Choć jeden ze znajomych, który zęby zjadł na piłce, stwierdził, że trochę mnie poniosło z tym możliwym remisem 2:2. Nawet gdyby taki był po pierwszej połowie, Niemcy wrzuciliby w drugiej wyższy bieg i tak nas rozjechali. Może ma rację.

Generalnie za wiele nie oczekiwałem, więc do rezultatu odniosłem się ze zrozumieniem. Nie rozumiem więc jak to możliwe, że komentarze są tak spokojne, skoro drużyna „jechała do Niemiec po trzy punkty”? Powinien być płacz i lament po wielkim rozczarowaniu. A tu prawie uśmiech na ustach. Kto, kogo i po co próbował oszukiwać? Chyba jednak próbował oszukiwać przed meczem, skoro z taką pokorą przyjęto jego rezultat. To najlepiej świadczy o zakłamaniu. Chyba głównie części mediów, ale też i kibiców wierzących w cuda. A że cuda zdarzają się rzadko, więc teraz mamy do czynienia ze zbiorową utratą pamięci. Ciekawe na jak długo i z jakim skutkiem.

Potem czytałem zapowiedzi przed meczem z Gibraltarem. I znów ten sam ton kraju „mistrzów świata”. Czy zostanie pobity rekord 10:0 z San Marino? Tylko po co? Miałem okazję oglądać ten rekord na żywo, ale nie przypominam sobie, bym z tego powodu czuł specjalne podniecenie. Jak się chce bić rekordy, najlepiej zakontraktować mecz towarzyski z Mikronezją, zaliczając przy okazji wyjątkowo atrakcyjną turystyczną wycieczkę.

Chyba ta pycha została skarcona, bo Polska znów wystąpiła w roli dobroczyńcy obdzielającego prezentami słabeuszy. Tak jak w poprzednich eliminacjach dała sobie wbić bramkę San Marino, tak teraz, przy wyniku 8:0, zrobiła frajdę chłopakom z Gibraltaru. Celnik, policjant, urzędnik i spółka mieli więc ogromną radochę. Więcej goli w tych eliminacjach pewnie już nie zdobędą.

Przed meczem bardziej sensowne wydawało mi się pytanie czy zagra od początku Kamil Wilczek. Bo to świadczyłoby o zauważalnym postępie w polskiej piłce. Może nie rzucającym na kolana, ale jednak. Oto zawodnik z ligowego tła nagle wystrzelił, został królem strzelców Ekstraklasy, poszedł grać do jednej z najlepszych lig na świecie i jeszcze zadebiutował w kadrze. Co prawda z niezbyt mocnym rywalem, ale jednak. Czyli – szukajcie, a znajdziecie. Wilczek jako chodzący (biegający!) dowód na to, że można w polskiej piłce kogoś odkryć niekoniecznie w wieku juniorskim.

Ale Wilczek cały mecz przesiedział na ławie. Zadebiutował za to Bartosz Kapustka z Cracovii, który w grudniu skończy dopiero dziewiętnaście lat. Czyli odkryty dla reprezentacji w wieku (prawie) juniorskim. Przyglądałem mu się uważnie, gdy po przerwie pojawił się na boisku. Wszystkie zagrania niecelne, a jedno celne – odebranie na kilka metrów do najbliższego partnera. A potem akcja i zdobyta w debiucie bramka. Tak zostaje się bohaterem. Oby to był początek wielkiej kariery.

▬ ▬ ● ▬