Pod jednym względem w światowej czołówce

Fot. Trafnie.eu

Polska reprezentacja wygrała drugi mecz z rzędu w ciągu trzech dni. Ze zwycięstw zawsze trzeba się cieszyć. Niestety poza tym za wiele powodów do radości nie ma.

Orły Adama Nawałki, po zlaniu Norwegów, na obozie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich wygrały tym razem z Mołdawią 1:0. Przed tygodniem trochę straszyłem, że to będzie poważny przeciwnik, mający w kadrze aż dziewięciu zawodników z zagranicznych klubów (głównie z Rosji). Ale przez ten tydzień skład zaczął się sypać...

Mołdawianie w Emiratach grali trzy mecze. Kluby, które zgodziły się zwolnić zawodników, mimo że nie był to termin FIFA, upomniały się o nich po dwóch pierwszych starciach z Norwegią i Szwecją. Przed tym z Polską odfrunęli więc ze zgrupowania.

Znajomy dziennikarz z Mołdawii, Miron Goihman, podsyłał mi kolejne nazwiska tych, którzy z Polską nie zagrają. Amkar Perm kazał wracać Igorowi Picușciacowi. Tak samo jak FK Rostów Alexandru Gațcanowi. Tego szkoda mi było najbardziej, bo przecież w grudniu uznano go za najlepszego piłkarza Mołdawii w 2013 roku. Nawet Sheriff Tyraspol upomniał się o swojego gwiazdora, naturalizowanego Brazylijczyka, Henrique Luvannora. Zdziwiłem się, że litości dla reprezentacji nie ma także rodzimy klub, ale Goihman odpowiedział tylko:

„Przecież to nie jest oficjalny termin FIFA”.

Może i nie jest, ale u nas jednak z większym zrozumieniem traktują selekcjonera.

Jeszcze na dodatek rozchorowali się: Valentin Furdui i Eugeniu Sidorenco, który strzelił Polsce bramkę w czerwcu w Kiszyniowie (ostatecznie zdążył się wykurować i dziś wyszedł w podstawowym składzie).    

Trener Ion Caras zdecydował się w końcu dowołać w połowie ubiegłego tygodnia dwóch z trzech grajków, dla których zabrakło miejsca w 23-osobowej kadrze na obóz w Emiratach i zostali w Kiszyniowie: Vladislava Ivanova i Radu Gânsariego. Obaj zagrali przeciwko Polsce, pierwszy nawet w podstawowym składzie, co nie świadczyło najlepiej o sile rywali, skoro mają o niej stanowić mocno rezerwowi.   

Trochę przydługi wstęp mi wyszedł, ale może i lepiej. Bo za dużo o meczu z Mołdawią napisać się nie da. Dać, to by się nawet i dało, tylko po co? Niech go rozbiera na czynniki pierwsze pan selekcjoner.      

W takich okolicznościach trudno uznać zwycięstwo 1:0 za rzucające na kolana. A zadecydowała o tym bramka Pawła Brożka, gdy piłka została wciśnięta udem do siatki z kilku metrów. Oczywiście nieważne, jak się bramki zdobywa. Ważne, by były uznane przez sędziego. Ta została uznana bez zastrzeżeń. Dla mnie odpowiadała mniej więcej emocjom, czy raczej ich brakowi, i poziomowi obu drużyn.

Nawałka powinien być jednak zadowolony, bo zanotował drugie zwycięstwo na selekcjonerskim stołku. Drugie w meczu oficjalnym, więc bilans wyszedł mu na plus.

Meczowe bilanse kilku zawodników też wyszły na plus. Problem polega na tym, że Maciej Wilusz, Igor Lewczuk czy Mateusz Zachara mają niewielkie szanse, by dostać kolejną szansę pokazania swoich umiejętności w takim samym wymiarze czasowym, w konfrontacji z poważniejszymi rywalami. Choćby marcowym meczu ze Szkocją. Bo te styczniowe były niestety tylko na poziomie zbliżonym do ligowego.

O tym na przykład, jak śmiga po skrzydle i dośrodkowuje Lewczuk wiedziałem już obserwując mecze Zawiszy. Podobał mi się w kilku i nawet się zdziwiłem, że wskoczył do kadry Nawałki w trybie awaryjnym dopiero, gdy wypadł z niej kontuzjowany Adam Marciniak. Czy takie umiejętności wystarczyłyby na poważnych rywali? Na mecze choćby z Anglią (niedawno) czy Niemcami (wkrótce)? Jakby wystarczyły, Lewczuk grałby już pewnie w lidze angielskiej czy niemieckiej…    

Ale nie narzekajmy. Na to zawsze łatwo znaleźć czas. Po dwóch styczniowych meczach mamy aż ośmiu nowych reprezentantów! Przynajmniej pod tym względem polska piłka z pewnością plasuje się w ścisłej czołówce światowej.   

 ▬ ▬ ● ▬