Pierwszy finał wygrany

Fot. Trafnie.eu

Reprezentacja Polski pokonała 2:0 Wyspy Owczymi w meczu eliminacyjnym do mistrzostw Europy rozegranym w Warszawie. Wynik naprawdę... znakomity.

Z całą pewnością gra już taka nie była, choć nie wiem dlaczego niektórzy oczekiwali w tym meczu fajerwerków. W jego przerwie (utrzymywał się jeszcze bezbramkowy remis) stałem się mimowolnym świadkiem rozmowy, gdy dwóch znawców zbyt głośno wymieniało uwagi. Jeden był strasznie zniesmaczony przebiegiem boiskowych wydarzeń i wyjawił, że liczył na końcowy rezultat „coś koło 6:0”. To dowód totalnego braku wyobraźni albo zbyt wybujałej wyobraźni, nie wiem nawet co gorsze. Na pewno jedno i drugie oznacza utratę kontaktu z rzeczywistością. 

Ja jej nie straciłem nawet na chwilę, więc chciałem zwycięstwa nawet w najskromniejszym wymiarze. Wiedziałem jak ciężko grać takie mecze. Takie, czyli z drużynami, które dobrze znają swoje możliwości, czy raczej swoje braki. Reprezentację Wysp Owczych, niewielkiego kraju, którego wszyscy mieszkańcy zmieścili by się na trybunach stadionu w Warszawie (!), tworzą w połowie amatorscy piłkarze, a dumni z nich kibice nigdy nie będą wymagali, by prezentowali bardziej ofensywny styl. I nigdy nie powiedzą, że na ich grę nie da się patrzeć. 

W czwartkowy wieczór byli głównie drużyną przeszkadzaczy ze skrajnie defensywną taktykę (1-5-4-1), ustawiając dwie obronne linie przed własną bramką. W pierwszej połowie udało się im oddać jeden strzał po uderzeniu głową Jóana Símuna Edmundssona, obroniony przez Wojciecha Szczęsnego. W drugiej, pięć minut przed jej końcem, po raz pierwszy w tej części gry udało im się nawet przedostać na pole karne polskiego bramkarza, ale akcja została wyblokowana i piłka doturlała się do niego. Tak ten mecz, rozgrywany na jednej połowie, wyglądał. 

Z każdą jego minutą po przerwie obawiałem się coraz bardziej, czy coś uda się wcisnąć do bramki Wysp Owczych. Bo polska drużyna po przejściach właśnie na taką wyglądała. Raz po strzale głową Roberta Lewandowskiego piłka trafiła w poprzeczkę, ale poza tym zbyt wielu okazji bramkowych jego koledzy nie stwarzali. Poza tym, jak zauważył trener gości Håkan Ericson, dodatkową presję na nich wywierali kibice. Z całą pewnością nie byli tego dnia, jak to się ładnie mówi, dwunastym zawodnikiem na boisku. Na początku meczu należało czekać (sprawdziłem) aż ponad osiem i pół minuty, by w ogóle pojawił się jakiś doping, czyli niemrawe: „Polska, Polska”. 

To wszystko sprawiło, że coraz bardziej zacząłem się obawiać, że zakończy się  bezbramkowym remisem. W takich momentach potrzebne jest trochę szczęścia. I polskiej reprezentacji niewątpliwie ono pomogło, gdy na dwadzieścia minut przed końcem dostali rzut karny, podyktowany za zagranie piłki ręką przez Odmara Færø. 

Do jego wykonania zabrał się Lewandowski. To był chyba jeden z najtrudniejszych momentów w jego karierze. Gdyby nie strzelił, biorąc po uwagę echa ostatniego wywiadu jakiego udzielił, wylała by się z pewnością na niego fala krytyki w stylu, że gadać to potrafi, a strzelać, to już nie. I gdyby karnego nie wykorzystał, jestem niemal pewny, że mecz zakończyłby się bezbramkowym remisem. 

Po raz kolejny pokazał jednak, że ma psychikę ze stali. Pewnie wykorzystał karnego uderzając piłkę w inny róg niż rzucił się bramkarz rywali Mattias Lamhauge. A gdy dziesięć minut później strzelił jeszcze drugą bramkę, odetchnąłem. Wiedziałem, że Polska mecz wygra na pewno, co było przecież najważniejsze. 

Dlatego, biorąc pod uwagę wszystkie boiskowe i, może przede wszystkim, pozaboiskowe okoliczności uważam wynik za znakomity, bez żadnej ironii. To nie jest czas na narzekanie, tylko na liczenie punktów po słabym początku eliminacji. Trener Fernando Santos zapowiedział, że jego piłkarzy czeka teraz pięć finałów. Pierwszy, choć w bólach, wygrany. Teraz kolejny z Albanią w Tiranie. Uważam, że paradoksalnie z teoretycznie trudniejszym rywalem polskiej reprezentacji będzie tam łatwiej grać, ale trudniej wygrać.

▬ ▬ ● ▬