Kto zwycięzcy zabroni?

Fot. Trafnie.eu

Reprezentacja Polski wywalczyła awans do finałów mistrzostw Europy, dzięki pokonaniu Walii, po serii rzutów karnych, w finałowym meczu barażowym.

Rywale mieli nad piłkarzami Michała Probierza tę przewagę, że grali u siebie. Jak wiele znaczyła dla nich atmosfera na stadionie i jakie stanowiła wsparcie można się było przekonać przy odgrywaniu na stadionie w Cardiff walijskiego hymnu. Trybuny zaczęły drgać i falować od chóralnych śpiewów.

Trener Rob Page, po wygranym meczu z Finlandią w pierwszej fazie baraży, wydawał się niezwykle pewny siebie, dając jasno do zrozumienia, że w Cardiff żadnego przeciwnika się nie boi. Probierz niejako wpisał się w tę retorykę, bo przed samym wylotem do Walii zakomunikował na konferencji prasowej, że to rywale będą faworytami. Ale było w tym sporo dyplomacji i dobry sposób, by zdjąć z piłkarzy trochę narastającej presji. Odpowiednio zmotywowali ich jeszcze kibice… walijscy. Gdy grano polski hymn zaczęli buczeć i gwizdać, co z reguły przynosi efekt odwrotny do zamierzonego.

Za to zamierzonym efektem było wsparcie licznej grupy polskich kibiców na trybunach. Już kilka godzin przed meczem w centrum miasta czuło się wyraźnie jego atmosferę. Na głównej ulicy Cardiff, St. Mary Street, mijali się sympatycy obu drużyn wystrojeni w narodowe barwy. I ci polscy bardziej rzucali się w oczy. Do tego w jednym z pubów, a właściwie przed nim, dali próbę dopingu w rytmach wybijanych na wielkim bębnie. Tradycyjna przyśpiewka „gramy u siebie” nabrała w tym kontekście bardzo realistycznych kształtów i z pewnością nie było w niej wielkiej przesady. Tak samo zresztą na stadionie, gdzie polski biało-czerwony sektor na łuku za jedną z bramek emanował energią jeszcze przed początkiem meczu. A przez cały czas jego trwania wspierał piłkarzy słyszalnym i odczuwalnym dopingiem.

Dla postronnego kibica mecz nie był zbyt ciekawy, żeby nie powiedzieć, wręcz trudny do oglądania. W poczynaniach obu drużyn dało się wyczuć ogromne ciśnienie pętające nogi. I niektóre zagrania były trochę na alibi. Najważniejsze, by nie popełnić błędu, nie stracić bramki. Za duża stawka, by myśleć o piłkarskich fajerwerkach. Dlatego brakowało sytuacji do strzelenia bramek, a nie brakowało twardej walki, choć na szczęście bez żadnej brutalności. Czyli mecz wyglądał tak, jak z grubsza można się było spodziewać.

Skoro nikt nie potrafił trafić do siatki w ciągu dziewięćdziesięciu minut, ani w dogrywce, musiały być karne. Według mojej przekornej teorii serię karnych strzela się za… karę, skąd nazwa, za wcześniejszy brak skuteczności. Dla obu drużyn była to kara podwójna za równie nieskuteczną grę w fazie eliminacji grupowych, dlatego musiały walczyć o awans w barażach.

Polscy piłkarze (Robert Lewandowski, Sebastian Szymański, Przemysław Frankowski, Nicola Zalewski, Krzysztof Piątek) wykonywali karne perfekcyjnie. Walijscy też, ale do czasu. W piątej serii do piłki podszedł Daniel James, a jego strzał obronił Wojciech Szczęsny, dzięki czemu wraz z kolegami pojedzie na finały mistrzostw Europy w czerwcu do Niemiec. Kiedy piłkarze podbiegli pod sektor zajmowany przez polskich kibiców, ci zaczęli skandować: „Wojciech, Szczęsny, Wojciech...” Po raz drugi stał się bohaterem meczu w Cardiff, tak jak poprzednio przed dwoma laty, gdy koncertowo bronił w starciu z Walijczykami w Lidze Narodów.

Do dziennikarzy nie wyszedł, wyszło tylko dwóch jego kolegów: Jakub Piotrowski i Krzysztof Piątek. Od nich można się było dowiedzieć, że Szczęsny był „mega spokojny” i przy karnych, i po meczu przy świętowaniu awansu, że w szatni „były śpiewy i tańce”, że dominowała muzyka disco polo, a rej wodził znany z tego Tymoteusz Puchacz. Ten zajrzał nawet na moment do dziennikarzy i sam opisał swoje wrażenia jednym zdaniem, które z cenzuralnych powodów nie nadają się do cytowania. Ale nie narzekajmy, nie wybrzydzajmy, po awansie ma prawo do chwili szaleństwa. Bo kto zwycięzcy zabroni?

▬ ▬ ● ▬