Kto co potrafi zauważyć?

Reprezentacja Polski wygrała 2:0 z Łotwą w meczu towarzyskim w Warszawie. Ostatnim w tym roku, który z całą pewnością do udanych nie należał.

Choć nie był to rywal z najwyższej półki, ale czy Polska jest teraz z drużyną z półki, która wzbudza strach rywali? Niekoniecznie, skoro aż dwaj wyprzedzili ją w grupie w eliminacjach do mistrzostw Europy. Pamiętam, że gdy ogłaszano nazwę przeciwnika w ostatnim tegorocznym meczu towarzyskim, dało się nawet wyczuć pewien niedosyt, dlaczego tak słabego, skoro lepiej byłoby spotkać się z mocniejszym, by sprawdzić możliwości przed mistrzostwami Europy. Jak widać życie, a dokładnie piłkarskie boisko, szybko i brutalnie weryfikuje wszelkie oczekiwania.

Widać to było także na trybunach warszawskiego stadionu. Zawsze podczas meczów na nim rozgrywanych speaker w drugiej połowie podawał frekwencję, wyświetlaną też na telebimie zawieszonym nad murawą. Dziękował przy tym kibicom za przybycie na mecz. Przez lata zawsze na trybunach zasiadało ponad pięćdziesiąt tysięcy kibiców.

Tym razem informacji nie podano, więc musieli o nią aż dopytywać na konferencji po meczu dziennikarze. Rzecznik prasowy PZPN Jakub Kwiatkowski chwilę się zawahał zanim odpowiedział, że było „około trzydzieści tysięcy”. I trudno ten straszny, jak na Warszawę, zjazd frekwencyjny tłumaczyć tylko niezbyt atrakcyjnym rywalem i mroźną pogodą.

Po poprzednim meczu z Czechami zwracałem uwagę na fatalne pierwsze minuty w spotkaniach Polaków, gdy tracili bramki. Tym razem było dokładnie odwrotnie. Pierwszy groźny strzał oddali już po minucie i trzydziestu sekundach. W następnych pięciu trzy kolejne. Minęła jeszcze minuta, gdy objęli prowadzenie po uderzeniu Przemysława Frankowskiego.

To samo po przerwie. Minęły zaledwie trzy minuty, gdy drugą bramkę zdobył Robert Lewandowski. Czy to będzie już stała tendencja w grze drużyny, gdy nie rywale nas, ale my rywali będziemy zaskakiwali skutecznością na początku każdej połowy? Mam szczerą nadzieję.

Mam też nadzieję, że na wiosnę formę w reprezentacji z obu listopadowych meczów utrzyma Nicola Zalewski, z całą pewnością największy ich wygrany. Wypracował w nich wszystkie trzy strzelane przez Polaków bramki! W tym z Łotwą najpierw idealnie podał do Frankowskiego, któremu pozostało tylko dobić piłkę z kilku metrów. Potem zdecydował się na drybling po lewej stronie pola karnego, by zakończyć akcję równie precyzyjnym dośrodkowaniem na głowę Lewandowskiego.

To dowodzi najlepiej jak zasadna jest lansowana przeze mnie od lat teoria, że każdy zawodnik wart jest tylko i wyłącznie tyle, ile znaczy dla konkretnej drużyny. Zalewski dla reprezentacji w roli lewego wahadłowego okazuje się bezcenny. Dokładnie odwrotnie niż w Romie, gdzie z jego grą w tym sezonie bywa różnie. To także uwaga dla tych o twardym podejściu dotyczącym powołań do kadry, że powinni w niej grać wyłącznie ci, którzy regularnie występują w klubach.

I jeszcze uwaga do krytyków Lewandowskiego. Po meczu z Czechami właściwie krytykowali go wszyscy. Odniosłem wrażenie, że wręcz za jego pośrednictwem odreagowywali frustracje związane z kiepskimi wynikami reprezentacji, każąc zdejmować go już w przerwie, czy nawet zupełnie z niej pogonić. Mają problem, bo znów świetnym strzałem głową (jak niedawno w meczu Barcelony) udowodnił, co potrafi. Nie wiem, czy wszyscy potrafią to zauważyć i jednak nie skreślać go jeszcze z kadry, która raczej na nadmiar gwiazd nie narzeka.

▬ ▬ ● ▬