Jazda bez trzymanki

Fot. M.Kostrzewa/legia.com

Tylko jedna z trzech polskich drużyn awansowała do ostatniej rundy kwalifikacyjnej Ligi Konferencji Europy. Tak mogło być, ale wcale nie musiało.

W czwartek Pogoń grała w Szczecinie z belgijskim KAA Gent, Legia Warszawa w Wiedniu z Austrią, a Lech Poznań w słowackiej Trnavie ze Spartakiem. Pogoń po porażce przed tygodniem 0:5 miała praktycznie zerowe szanse na awans. Wygrała 2:1, wychodząc z „doła”, po dwóch bolesnych porażkach z rzędu ze wspomnianym Gentem i potem w lidze z Radomiakiem. Nie należy z tego zwycięstwa wyciągać zbyt daleko idących wniosków, go goście z Belgii nie zaprezentowali sto procent swojego potencjału (wiele zmian w składzie), starając się maksymalnie oszczędzać siły.

Z całą pewnością odbudował się w tym meczu bramkarz Bartosz Klebaniuk, uznany za głównego winowajcę wysokiej porażki w Gandawie. Miał kilka naprawdę udanych interwencji, w tym jedną wręcz wyśmienitą. W ten sposób zakończył najtrudniejszy tydzień w swoim jeszcze bardzo młodym życiu zdobywając bezcenne, choć też niezwykle bolesne doświadczenia.

Mnie cały czas intryguje pytanie, dlaczego Pogoń tak fatalnie zaprezentowała się w pierwszym meczu z Gent? Dlaczego seryjnie darowała rywalom kolejne bramki, po wręcz trudnych do wytłumaczenia błędach? Dlaczego tak strasznie spaliła się mentalnie? Trener Jens Gustafsson będzie miał co najmniej rok, by znaleźć na te pytania odpowiedź, skupiając się teraz na polskiej lidze, żeby w przyszłym sezonie Pogoń znów zagwarantowała sobie prawo startu w europejskich pucharach.

Szkoleniowiec Legii Kosta Runjaić też musi odpowiedzieć sobie na kilka pytań, choć liczy czas do kolejnego meczu pucharowego na dni, a nie miesiące. Jego drużyna zaprezentowała w Wiedniu prawdziwą jazdę bez trzymanki fundując kibicom nieprawdopodobny spektakl. Po porażce w Warszawie 1:2 musiała wygrać różnica dwóch bramek, by awansować. Wykonała plan z nawiązką prowadząc w drugiej połowie 3:0. Trzeba było jeszcze dowieść ten rezultat do końca meczu, a pozostało do niego ponad pół godziny. No i się zaczęło…

Austria strzeliła jedną bramkę, a potem grając już w dziesiątkę (!) po wyrzuceniu z boiska jednego z jej piłkarzy, drugą. To oznaczało dogrywkę. Dramat. Jak można było tak roztrwonić przewagę mając na dodatek przewagę jednego zawodnika? Ale na trzy minuty przed końce Legia znów wychodzi na dwubramkowe prowadzenie. Jeśli komuś się wydawało, że już wszystko pozamiatane, miał ubogą wyobraźnię. Sędzia doliczył aż dziewięć minut do drugiej połowy. Austria walczyła i strzeliła kolejną bramkę w szóstej minucie tego doliczonego czasu. Trzy minuty później bramką odpowiedzieli goście. Więcej już nie padło, Legia wygrała ostatecznie 5:3.

Mecz niesamowity, nie pamiętam takiego w wykonaniu polskiej drużyny w pucharach. Nie pamiętam też, czy kiedykolwiek polska drużyna wywalczyła awans, dając sobie strzelić w dwóch meczach aż pięć goli? Zastanawiam się tylko – czy bardziej ganić Legię za roztrwonienie trzybramkowej przewagi, czy chwalić, że potem dwa razy potrafiła znów zapewnić sobie dwubramkowe prowadzenie? Nad tym zastanawiają się już pewnie analitycy duńskiego Midtjylland, z którym Legia zmierzy się w ostatniej rundzie kwalifikacji.

Mógł w niej zagrać również zagrać Lech. Wydawało się przed meczami rewanżowymi, że ma największe szanse na awans. Co prawda w Poznaniu wygrał ze Spartakiem skromnie, bo tylko 2:1, jednak rywale zaprezentowali się słabo, głównie się broniąc. Jak to więc możliwe, że w Trnavie wygrali 3:1 eliminując Lecha?

Gorsza od wyniku była gra piłkarzy z Poznania. Wyglądali jakby ktoś odciął im prąd. Nie wiem tylko, czy dlatego, że głowy nie pracowały jak trzeba? Czy brakowało im siły, więc ciała nie słuchały poleceń wydawanych z tych głów? I nie wiem co gorsze. Wyglądali jak bezbarwne tło dla piłkarzy z Trnavy napakowanych wiarą, że mogą pokonać drużynę o teoretycznie większym potencjale. I pokonali, niestety.

▬ ▬ ● ▬