Jak to się mogło zdarzyć?

Skoro składając życzenia świąteczne zachęcałem do powspominania podczas nich przyjemnych piłkarskich momentów, powinienem dać dobry przykład. Więc daję.

Zamiast świątecznego obżarstwa, postanowiłem powspominać momenty i wydarzenia związane z piłką nożną, które najmocniej utkwiły mi w pamięci w mijającym roku. I zacznę od tych w międzynarodowym wydaniu.

Gdyby to ode mnie zależało, zarządziłbym odwołanie… finału Ligi Mistrzów, by nie rozmydlać niesamowitych wrażeń po dwóch starciach półfinałowych. Właśnie one, szczególnie oba rewanże, stanowiły najważniejsze wydarzenia roku w europejskiej piłce. Chyba nie tylko dla mnie, co powinien przyznać każdy, kto je oglądał.

Spotkanie Ajaksu z Tottenhamem Hotspur miało być świętem w Amsterdamie, a skończyło się gigantycznym kacem. Holenderska drużyna wygrała w Londynie 1:0. W rewanżu prowadziła już do przerwy 2:0. Wydawało się, że wszystko zostało pozamiatane i drugą połowę trzeba po prostu dograć. Jak to więc możliwe, że przegrała 2:3 i odpadła? A straciła decydującą bramkę w szóstej minucie doliczonego czasu gry!

Wbrew pozorom odpowiedź wydaje się dość prosta, choć nieco przewrotna. To, co było największym atutem Ajaksu we wcześniejszych meczach i pierwszej połowie tego z Tottenhamem Hotspur (odważny, ofensywny styl z młodzieńczą fantazją), stało się największym grzechem w drugiej połowie ostatniego. Zadecydował brak wyrachowania i zachowawczego stylu, który pozwoliłby przetrwać z wyjątkowo korzystnym rezultatem przez ostatnie 45 minut. Czy piłkarze Ajaksu nie wytrzymali ciśnienia będąc o krok od finału? Bo we wcześniejszych meczach pod wielkim ciśnieniem znajdowali się ich sławniejsi rywale, sami więc mogli grać na dużym luzie, co znajdowało przełożenie na zdobywane wręcz z łatwością bramki.

To była też moja porażka, nawet dwie. Bo przed sezonem nie wierzyłem, by Ajax mógł dojść aż do finału eliminując po drodze faworytów (Real Madryt, Juventus Turyn), choć bardzo chciałem się pomylić. A później marzyłem, by doszedł i zburzył skostniały układ dominacji w Lidze Mistrzów drużyn z najsilniejszych lig europejskich. Szkoda, że się nie udało.

W drugim rewanżowym meczu półfinałowym Liverpool musiał odrobić u siebie trzybramkową stratę po wyjazdowej porażce z Barceloną. I odrobił. A potem, w 78. minucie, miało miejsce najbardziej ekscytujące i niewiarygodne wydarzenie roku.

Liverpool miał egzekwować rzut rożny. Do piłki podszedł Trent Alexander-Arnold. Ale odszedł od niej, bo do narożnika podchodził Xherdan Shaqiri. Wydawało się, że ten drugi będzie dośrodkowywał z rzutu rożnego. Jednak po kilku metrach Alexander-Arnold zawrócił, szybko podbiegł do piłki i posłał ją w pole karne do Divocka Origiego, który bez najmniejszego problemu zdobył czwartą bramkę. Na Anfield Road zapanowało szaleństwo.

Niezwykłość sytuacji polegała na tym, że Origi znajdował się praktycznie sam na środku pola karnego, a wokół niego było aż OŚMIU zawodników Barcelony. Jednak wszyscy przysnęli, nie reagowali, czekając rozkojarzeni nie wiadomo na co. Dopiero w ostatniej chwili ocknął się bramkarz Marc-André ter Stegen próbując bezskutecznie interweniować razem z obrońcą Gerardem Piqué.

Jak to możliwe, że w tak ważnym momencie tak ważnego meczu zdarzył się niewiarygodny moment dekoncentracji aż tylu zawodnikom tak doświadczonej drużyny z najwyższej półki? Oto najbardziej intrygujące dla mnie pytanie roku. Być może logiczna odpowiedź jest następująca:

„Widocznie głowy nie wytrzymują. Nawet u tych najsłynniejszych zawodników, z Leo Messim na czele. Nie są maszynami i raz na jakiś czas odmawiają posłuszeństwa. Kolejny przekaz, że muszą, że potrzebna jest pełna koncentracja, już nie działa. Albo działa wręcz odwrotnie niż powinien w sytuacji, gdy po pierwszym meczu z korzystnym wynikiem, następuje podświadome rozprężenie”.

Tak czy inaczej, oba półfinały będą z pewnością wspominane latami bardziej niż finał, w którym Liverpool ograł Tottenham Hotspur 2:0 po średnio ekscytującym meczu.

▬ ▬ ● ▬