Europa różnych prędkości i…

Za nami pierwsze mecze jednej ósmej finału Ligi Mistrzów. Giganci w wyjątkowo brutalny sposób pokazali pozostałym gdzie jest ich miejsce w szeregu...

Do tej fazy rozgrywek teoretycznie powinny awansować najlepsze klubowe zespoły Europy. Sama elita. Jak to lubią banalnie ujmować trenerzy – tu nie ma już słabych drużyn. No to skąd biorą się takie wyniki?

Nie pamiętam rundy, by było sześć zwycięstw gości w siedmiu meczach różnica co najmniej dwóch bramek. Tylko w jednym remis gwarantujący emocje w rewanżu. Bo czego można się spodziewać za trzy tygodnie w drugim meczu Realu z Schalke 04, jeśli w pierwszym w Gelsenkirchen drużyna z Madrytu wygrała 6:1?

Wynika z tego, że mamy już rozgrywki różnych prędkości. Silniejsi są coraz silniejsi, a reszta coraz mizerniej dotrzymuje im kroku. Układ choćby z Primera Division zaczyna obowiązywać także w Europie. Real i Barcelona poza zasięgiem reszty, może poza Atletico, które próbuje z nimi walczyć. Inni są tylko tłem. W Lidze Mistrzów do hiszpańskich gigantów na pewno równa Bayern Monachium. Czy także Paris St-Germain? To się okaże, jak w następnej rundzie trafi na mocniejszego rywala. Bo Bayer Leverkusen to za słaby zawodnik, przynajmniej w tym sezonie.

Mnie się taki układ sił nie podoba. Czy w ciągu kilku tygodni będziemy oglądali trzy „El Clasico” decydujące o mistrzostwie Hiszpanii, Pucharze króla czy triumfie w Lidze Mistrzów? Albo Bayern też w trzech rolach? Właściwie już tylko w dwóch, trzecia praktycznie odegrana, bo mistrzostwa Niemiec nikt mu przecież nie odbierze. Wolałbym obejrzeć jakieś nowe kluby rozdające karty w finale. Może Paris St-Germain spełni oczekiwania? Nie miałbym nic przeciwko temu.

Liczyłem szczególnie na Manchester City. Ale po pierwszym meczu z Barceloną widać, że się przeliczyłem. Może w przyszłym sezonie? Bo ten chyba wystrzałowy dla angielskich drużyn już nie będzie. Aż cztery w jednej ósmej i jeden punkt zdobyty w czterech meczach. Do tego jedyna strzelona bramka przez Chelsea w zremisowanym meczu z Galatasaray w Stambule.

Nie można się więc dziwić, że w środowy wieczór piłkarską wiadomością dnia w Anglii był debiut jednego grajka w drużynie… rezerw Doncaster Rovers. Normalnie jej mecze przychodzi oglądać około stu widzów. Wczoraj było ponad pięć tysięcy. I, co trzeba pochwalić, dochód ze sprzedaży biletów został przekazany na cel charytatywny!

Bohater całego zamieszania nazywa się Louis Tomlinson i śpiewa piosenki z zespołem „One Direction”. Żadnej nie słyszałem, do wczoraj nie wiedziałem, że ktoś taki istnieje. Biorąc jednak pod uwagę reakcje panienek na jego widok (część pewnie ma ze sobą pampersy), musi być ich bóstwem.   

Tomlinson ma mocne skrzywienie na punkcie piłki nożnej. Próbuje ją kopać w wolnych chwilach, bo nazwania go zawodnikiem byłoby lekką przesadą. Do jego osiągnieć należały występy w drużynie pubu „Trzy Podkowy” w rodzinnym Doncaster. To jednak nie zaspakajało ambicji. We wrześniu miał zaliczyć, jak to nazwały angielskie media - „debiut w profesjonalnym futbolu”, czyli zagrać w zespole rezerw Doncaster Rovers. Niestety kilka dni wcześniej doznał kontuzji w spotkaniu charytatywnym w Glasgow. Zderzenie z prawdziwą piłką, czyli kolizja z Gabrielem Agbonlahorem, napastnikiem Aston Villi, zakończyło się kontuzją kolana ulubieńca nastolatek.

Długo się leczył, aż wreszcie znów był zdolny do gry. Wczoraj pojawił się na boisku na prawej obronie Doncaster Rovers w 65 minucie meczu z rezerwami Rotherham United. Występ 22-letniego wokalisty „One Direction” został przyjęty entuzjastycznie przez 5 333 widzów, w większości nastoletnich panienek.

To był debiut na miarę wyników czterech angielskich drużyn w jednej ósmej finału Ligi Mistrzów. Jak się nie ma co się lubi, to…

 ▬ ▬ ● ▬