Czy to pech?

Od weekendu bohaterem polskich mediów jest zawodnik przeżywający prawdziwy dramat. Obawiam się, że nie wszyscy chcą zrozumieć, co się naprawdę stało.

Mowa o Krystianie Bieliku, uznawanym w ostatnich latach za jednego z najbardziej utalentowanych zawodników w polskiej piłce. W 2017 roku zasłynął szczerymi wypowiedziami podczas mistrzostw Europy do lat 21 rozgrywanych w Polsce. Powiedział między innymi, że „gramy, jak trenujemy” i że te treningi są nudne. A do następnego meczu trzeba „podejść z jajem, bo tych jaj brakowało”.

Po niezbyt udanej przygodzie z Arsenalem, potem grał między innymi w trzeciej lidze angielskiej w barwach innego londyńskiego klubu - Charlton Athletic. Ale szybko poszybował w górę, co z pewnością ucieszyło dziennikarzy namiętnie kojarzących jego nazwisko z orłem bielikiem. I z orłem na piersi zadebiutował w reprezentacji seniorów we wrześniu 2019 roku. Choć w przegranym meczu w Ljubljanie ze Słowenią, chwalony był za występ, nawet bardzo. Przez niektórych tak bardzo, że zaczęli go wymieniać w roli kandydata, czy nawet pewniaka, do kadry na Euro 2020.

Wydawało się, że dla wtedy już zawodnika drugoligowego Derby County, piłkarski świat stoi otworem i właśnie otworzyły się drzwi do poważnej kariery. I nagle ta kariera się załamała, gdy zerwał więzadła w kolanie. Prawdziwa rozpacz, bo musiał zapomnieć o występie w finałach mistrzostw Europy.

Kiedy zaczęła się pandemia koronawirusa, a w jej następstwie te finały przełożono o rok, od razu odżył, bo stało się jasne, że był jednym z niewielu, dla których wredny wirus stanowił prawdziwe zbawienie. Mógł się spokojnie wykurować, wrócić do gry, by walczyć o powołanie na mistrzostwa w przełożonym terminie.

Z Anglii zaczęły napływać coraz ciekawsze informacje o jego formie, aż do ostatniej soboty, gdy podczas meczu z Bristol City znów zerwał więzadła w tym samym kolanie. Zniesiono go z boiska na noszach z twarzą zalaną łzami. Dramat w najczystszej formie.
Przez kolejne dni w rodzimych mediach pojawiła się cała seria artykułów o Bieliku. Powtarza się w nich często jedno słowo – pech. Gdyby to był pech, mógłby mówić o… szczęściu. Obawiam się niestety, że to coś gorszego.

O pechu to mógł mówić na przykład Marcin Wasilewski. W 2009 roku, gdy był piłkarzem Anderlechtu Bruksela, w meczu ligi belgijskiej ze Standardem Liège, Axel Witsel wszedł w niego tak brutalnie, że ten doznał otwartego złamania nogi. Przeszedł kilka operacji zanim, po długiej rehabilitacji wrócił do gry. Gdyby nie brutalne wejście, żadnej kontuzji z pewnością by nie było. Później też nie było, dzięki czemu mógł w ubiegłym roku zakończyć długą karierę w wieku czterdziestu lat.

Bielik ma niestety poważniejszy problem, bo nie z żadnym brutalnym rywalem, ale ze swoim organizmem. W tekstach na jego temat równie często jak słowo „pech”, przewijają się informacje o licznych kontuzjach. Problemy z kolanami miał już w wieku czternastu lat. Potem były kolejne urazy, którymi można by śmiało obdzielić kilku zawodników.

Nie sądzę więc, by jego sobotnia kontuzja była pechowa. Raczej kontuzjogenny organizm znów upomniał się o swoje. Trzeba się oswoić z myślą, że jednych zawodników nie bierze dosłownie nic (Robert Lewandowski), a inni są nękani urazami notorycznie (Jakub Błaszczykowski). I Bielik wydaje się zdecydowanie należeć do tej drugiej grupy.

Przykro to pisać o chłopaku, który ma dopiero 23 lata. Mogę mu tylko życzyć, by jak Arkadiusz Milik wrócił do gry, też po dwukrotnym zerwaniu więzadeł. I żeby pojechał na następną wielką imprezę, na którą, mam nadzieję, zakwalifikuje się reprezentacja Polski.

▬ ▬ ● ▬