Całkiem poważna oferta

Fot. Trafnie.eu

Zastanawiam się, czy nie zaproponować swoich usług jakiemuś klubowi. To dla niego byłby czysty zysk. Nie pozwoliłbym wyprowadzić z kasy grubej gotówki!

Dla mnie na pewno ciekawsza perspektywa niż cytowanie po raz kolejny samego siebie. Zrobiłem to w poprzednim tekście, w tym będzie tak samo. Zastanawiam się więc, czy ktoś nie zaczął już przypisywać mi narcystycznego skrzywienia. Oznajmiam więc, że takiego nie posiadam. Posiadam za to zdroworozsądkowe spojrzenie na świat. Szczególnie ten piłkarski. I zastanawiam się od lat, dlaczego takiego samego nie posiadają ci, którzy powinni z racji zajmowanych stanowisk i wypełnianych zadań?

W lecie 2010 roku oglądałem pierwszy mecz Legii w nowym sezonie. Przyglądałem się szczególnie dwóm transferowym nabytkom. Byli to Bruno Ferreira Mombra Rosa i Emanuel de Jesus Bonfim Evaristo. Obaj znani byli pod przydomkami: „Bruno Mezenga” i „Manú”. Nie sądzę jednak, by zapisały się szczególnie w historii Ekstraklasy.

Pamiętam doskonale co pomyślałem widząc obu pierwszy raz w akcji – kto i po co sprowadził ich do Warszawy? Pierwszy – napastnik mocny jak czołg i poruszający się z prędkością czołgu. Drugi biegający cały mecz po skrzydle, szybszy nawet od piłki. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że właśnie piłka najbardziej mu... przeszkadza w każdym występie. Obaj żadnej kariery w Legii nie zrobili, więc się ich dość szybko pozbyła.

Do dziś nie uzyskałem satysfakcjonującej odpowiedzi na postawione wtedy pytanie. Za to po raz pierwszy zacząłem się mocno zastanawiać – dlaczego coś, co dla mnie jest oczywiste po obejrzeniu piłkarzy zaledwie przez kilkadziesiąt minut, nie jest oczywiste dla tych, którzy wydają na nich klubowe pieniądze?

Pytanie powróciło, choć dotyczy już innego zawodnika. Właśnie przeczytałem, że Lech pozbył się Denisa Thomalli, wypożyczając go na pół roku do 1.FC Heidenheim, drużyny z drugiej Bundesligi. Niechciany napastnik nazywany jest w mediach „transferowym niewypałem”. Szkoda, że dopiero teraz. Gdy Thomallę kupowano przed pół rokiem pisano o „dozbrajaniu Lecha”. Byłem wtedy wyjątkiem, który w dozbrajanie nie wierzył. A wyciągałem wnioski nawet nie widząc go w akcji (!), tylko starając się logicznie przeanalizować wcześniejszą karierę:

„Nie wierzę bowiem, żeby na piłkarzu nie poznano się w dwóch niemieckich klubach, żeby pozbyto się go lekkomyślnie, mimo że zaliczył całkiem udany sezon w Austrii. Po prostu nie ten poziom”.

Gdy zobaczyłem Thomallę na boisku nie miałem wątpliwości, że wnioski były słuszne. Przy umiejętnościach jakie posiada, w najważniejszych momentach pod bramką podejmował wiele błędnych decyzji. Pozostały więc wątpliwości, dlaczego Lech zapłacił za niego, jak przeczytałem, 400 tysięcy euro i podpisał kontrakt do 2018 roku? A działo się to w klubie, który szczyci się od lat posiadaniem tzw. „komitetu transferowego”. Decyzję o transferach zawodników podejmuje nie tylko trener czy prezes, ale szersze grono osób z kierownictwa.

Transfery to nie jest łatwy kawałek chleba. Wszystko wygląda atrakcyjnie tylko z boku, gdy próbuje się liczyć cudze prowizje zarobione przy okazji handlu piłkarzami. Żaden klub nie ma stuprocentowej skuteczności w sprowadzaniu zawodników. Nie mam też najmniejszego zamiaru kreowania się na jedynego mądrego w tej kwestii. Są jednak rzeczy tak oczywiste, że wręcz trudno ich nie zauważyć. I to jest zastanawiające, że moja prognoza sprzed pół roku sprawdziła się bezbłędnie, a decyzja podjęta w klubie okazała się chybiona.

Może więc ktoś mnie zatrudni? To całkiem poważna propozycja. Dzięki temu w klubowej kasie pozostanie sporo pieniędzy. Co do pensji na pewno się dogadamy. Jak wysoka by nie była i tak pozostanie niższa, niż pieniądze wyrzucone na nietrafione transfery i kontakty zawodników, z którymi później nie wiadomo co zrobić.

▬ ▬ ● ▬