A jednak przeklęte

Fot. Mateusz Kostrzewa/legia.com

Lech Poznań pokonał 1:0 w Warszawie Legię w meczu określanym przez niektórych Derbami Polski. Miał być szlagier jedenastej kolejki Ekstraklasy i…

Chyba bardziej pasowałoby określenie Derby... Europy. W wyjściowych składach obu drużyn w sumie siedmiu Polaków. Obie mają chyba najsilniejsze kadry w lidze. Wystarczy zebrać obie ławki rezerwowych z niedzielnego meczu, a można by z nich zrobić zespół, który śmiało mógłby walczyć o miejsce w czołówce tabeli.

Choć nie wiem, czy się trochę w tych dywagacjach nie rozpędziłem, biorąc pod uwagę przynajmniej jedną z tych ławek, skoro Legia zajmuje w tej chwili 15 miejsce, czyli tuż nad strefą spadkową. Ma oczywiście dwa zaległe mecze, ale na razie na koncie 9 punktów i aż 6 porażek (tylko zamykający tabelę Górnik Łęczna zanotował jedną więcej) w 9 meczach. A mówimy przecież o aktualnym mistrzu Polski. Dlatego na konferencji prasowej po meczu trener Czesław Michniewicz musiał odpowiadać, czy za chwilę nie zostanie zwolniony:

„Nie martwię się o swoją przyszłość. Martwię się szóstą porażką w lidze. Co będzie, to będzie. Pracuję najlepiej jak potrafię. Gdy przychodziłem do klubu, postawiono przede mną jasny cel – grę w Europie. Udało nam się zakwalifikować do Ligi Europy. Lipiec i sierpień, to był trudny czas. Dziś mamy do czynienia z innym zespołem, który wciąż jest w budowie. Mamy świadomość jaka jest sytuacja w tabeli. Legia jest na tyle silna, że poradzi sobie w tej trudnej sytuacji. To doświadczenie dla każdego z nas. Liga Europy i wyniki w europejskich pucharach - to jest miłe, ale na koniec dnia patrzymy na ligę, a tam nie wygląda to dobrze”.

Nie wygląda na pewno. A wszystko przez te przeklęte europejskie puchary. Od lat są zmorą polskich klubów, bo nie potrafią się zakwalifikować do ich fazy grupowej. A gdy się jednak uda, jak Lechowi w ubiegłym sezonie i Legii w obecnym, też stają się przekleństwem, bo zaczynają dołować w polskiej lidze. Tak jest właśnie teraz z Legią, która paradoksalnie lideruje swojej grupie w Lidze Europejskiej.

Lideruje, bo w ostatnim meczu z Leicester City wygrała dzięki bramce zdobytej przez Mahira Emreliego. Ten sam zawodnik na początku drugiej polowy w spotkaniu z Lechem zmarnował doskonałą sytuację, po której jego drużyna powinna objąć prowadzenie. Pięć minut później objął je Lech i utrzymał do końca, bo więcej goli nie padło, a mogło paść.

Często mecze zapowiadane jako szlagiery, nie tylko w polskiej lidze, zdecydowanie rozczarowują. Na ten niedzielny grzechem byłoby jednak narzekać. Emocji co niemiara, słupki, poprzeczki, wiele podbramkowych sytuacji i jeszcze karny w doliczonym czasie gry dla Lecha, zmarnowany przez Michaela Ishaka (wcześniej strzelca zwycięskiego gola). Legia rzuciła się wtedy do ataku co, jak przyznał trener gości Maciej Skorża, kosztowało go „dwa lata życia i trochę więcej siwych włosów”.

Skorżę rozbawiło pytanie, czy jego drużyna już czuje się mistrzem Polski. Przypomniał, że to dopiero jedenasta kolejka. Ja przypomnę, że nad drugą Lechią Gdańsk ma dwa punkty przewagi, a nad trzecim Rakowem punkt więcej, ale drużynie z Częstochowy pozostał do rozegrania zaległy mecz.

Lech może w przyszłym roku, gdy będzie obchodził stulecie istnienia, uczcić jubileusz tytułem mistrzowskim. Pod warunkiem jednak, że utrzyma obecną formę. Legia ma spore szanse na wyjście z grupy w Lidze Europejskiej, szczególnie jeśli w czwartek nie przegra na wyjeździe z Napoli. Ale jeśli kolejny raz zdobędzie punkty, czy później znów przegra w Ekstraklasie?

▬ ▬ ● ▬